Strona:PL Klemens Junosza Donkiszot żydowski.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

czarniawe i niebieskawe, ciągnęły jedne za drugiemi powoli, jak tysiące czumaków, z naładowanym na wozy towarem... spieszących gdzieś na wielki jarmark, tam... na wysokościach. Księżyc, jak „prykaszczyk“ strzegący owego długiego nieskończenie korowodu wozów, wychylał co chwila głowę z pod przykrycia chmur, spojrzał, czy wszystko w porządku i znowuż chował się pod czarną, jak smoła, opończą.
Tak wlokła się po górnych szlakach, powoli, ta długa karawana chmur, popychana przez lekki wietrzyk, w dalekie, niezmierzone obszary.
Zbiegowie, oddech w sobie zatrzymując, skradali się ostrożnie obok ścian koszarowych — aż nareszcie doszli do parkanu oddzielającego koszary od miasta.
Wdrapali się na stos złożonego pod parkanem drzewa i już mieli się przedostać na drugą stronę, gdy nagle Senderił przypomniał coś sobie i rozpaczliwym gestem uderzył się w czoło.
— Ach, Beniamin, wiesz co? zapomniałem torby! Nie wiem teraz co robić? chyba trzeba pójść napowrót do koszar po torbę?
— Broń Boże! broń Boże — zaprotesto-