sły, w oczach zrobiło mu się ciemno, a w uszach powstał turkot, jak we młynie...
Dość długi czas leżał Benłamin jak bez duszy, potem zdawało mu się, że słyszy jakby odgłos dzwonków, jakby muzykę — i że jakiś wóz zatrzymał się przed drzwiami. Na wozie odzywały się różne głosy: barytony gardlane, głuche, ochrypłe, tenory, falsety, dyszkanty, jak gdyby całe miasteczko zbiegło się tutaj i chórem śpiewać zaczęło... Wrzeszczeli wszyscy, jak koty na dachu, nie można było rozróżnić, kto śpiewa i co śpiewa. Było to „polne sobranie“ kotów!
Nagle, drzwi się otwarły i wielka gromada ludzi wpadła do stancyi, z krzykiem, z impetem. Beniamin wystraszony, tulił się coraz więcej w kąt, coraz silniej przyciskał się do ściany. Naraz, w stancyi zrobiło się bardzo widno; jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki, zajaśniało mnóstwo świeczek w mosiężnych, szabasowych lichtarzach. W dali, na dużym stole dębowym, zasiedli muzykanci i stroili instrumenty, szczypiąc co chwila struny palcami. Jeden pociągał smyczkiem, drugi dmuchał we flet, cymbalista bił pałeczkami w cymbały... — Grajcie wesoło i z życiem! — odezwał się
Strona:PL Klemens Junosza Donkiszot żydowski.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.