— A toć ludu wali moc! Jak muchy czernieją po drodze. Ile to przed nami? ile za nami? a przecież ta droga nie jedna! O! panie Jukiel, czujesz ty, że będzie dobry jarmark, skoroś tak biedę wypchał, że siedzisz na niej tak, jak na wielbłądzie.
— To same drobiazgi, więcej powiózł mój syn wozem.
— Ha! dawni izraelitowie jeździli podobnoś i na wielbłądach i na inszych bestjach, prawda?
— Albo ja wiem; ja przy tem nie byłem zresztą co mnie do tego, ja mam swojego konia i biedkę — to dosyć dla mnie.
— Niema się co wstydzić: jeździli starodawni żydowie na wielbłądach, bo jeździli — i mannę, bywało, swego czasu jedli, aż im się uszy trzęsły, ale że im coś do łba przystąpiło i zgrymasili, tedy muszą jeść czosnek. Może nieprawda, panie Jukiel?
Żyd ramionami ruszył.
— Panie Walenty — rzekł — na co wasan zaczepia tych Izraelitów, co już od tysiąca lat pomarli. Oni już nie handlują, nie szachrują, oni już leżą w ziemi. Daj im wasan leżeć spokojnie i nie rusz ich, a jeżeli masz złość do dzisiejszych, to ich pozwij do sądu, albo rachuj się z nimi innym sposobem.
— Jukiel swój rozum ma, a ja swój.
— To wielka prawda; zostańmy każdy przy swoim, a jeżeli asan chce, to możemy zrobić handelek na co innego.
Strona:PL Klemens Junosza W sieci pajęczej.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.