rzenie. Włościańskie domki w jednej linji przy drodze stały, szlacheckie porozrzucane na uboczu. Pierwsze były zwyczajne, bez żadnego przyozdobienia, drugie wszystkie z gankami na dwóch słupach, więcej na pańską modę.
Chyliły się te ganki ze starości i zaniedbania, niejeden przekrzywił się, jak stara czapka na Wasążkowej łysinie, ale utrzymywano je przecież, bo taka z dawien dawna u zagonowej szlachty jest moda.
Błażej, wszedłszy do wsi, skierował swe kroki w ulicę, między włościańskie domostwa, przed każdą chałupą zatrzymywał się, „pochwalony“ rzekł, pacierz odmówił, gospodarza i gospodynię dobrem słowem przywitał, dzieci jakim figlem rozśmieszył i wszędzie coś dostał, nie prosząc nawet.
Bo i na co? bez mówienia wiadomo, że od tego jest dziad, żeby mu co dać. Gospodarzy w tej wsi Błażej znał wszystkich, to też witano go, jak znajomego; częstokroć rady od niego żądano, gdy kto chorował, gdyż dziad na ziołach znał się dobrze, zbierał je i w swojej lepiance suszył.
Wszedłszy na podwórko Michała Rokity, ujrzał samego gospodarza, jak wóz do drogi szykował.
— Witajcie, Michale — rzekł — widzę, że w drogę się zbieracie.
— A toć...
— Daleko?
— Do gorzelni do Rudki.
— No, no. Cóż wam taka potrzeba wypadła?
Strona:PL Klemens Junosza W sieci pajęczej.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.