był fajkę z ust i gotów był słuchać, choćby do północy.
— Sprawy to ja jeszcze nie mam — rzekł powoli Rokita — alem usłyszał dziś coś takiego, że aż mi we łbie zatrzeszczało, jakby mnie kto kłonicą po czapce pomacał.
— Cóżeście to takiego usłyszeli?
— Panie Walenty — rzekł Michał — czy to prawda, że żyd może mój grunt sprzedać?
— Twój grunt, chłopski, rodzony, po ojcu?
— A juści, innego ja nie mam, jeno ten, co po ojcach.
— Nie może.
— O, niechże wam Bóg da zdrowie, panie Walenty! Wielki ciężar zdjęliście ze mnie.
— Ale zaraz, zaraz, bracie, pomaleńku, gadaj od początku, skąd to wyszło?
— A to, widzi pan Walenty, tak. Jak się tu do nas Chaskiel sprowadził, będzie temu dziesięć lat...
— Pamiętam... pamiętam...
— Sad trzymał wtedy. Ja, w potrzebie będący, pożyczyłem od niego trzy ruble, oddałem i znów w potrzebie pożyczyłem piętnaście, i kazał mi kwitek podpisać — podpisałem, a za procent, tak i siak, kartoflami, zbożem, furmankami, a trafiało się i groszowiną, czem mogłem i jak mogłem, dawałem i oddawałem — i później jeszcze dobierałem trzy razy po piętnaście rubli i raz całe trzydzieści i znów dwadzieścia, a jak nie miałem na czas oddać, to różne prowjanty brał i tak pisał,
Strona:PL Klemens Junosza W sieci pajęczej.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.