bydła się pasła pod dozorem dzieciaka, z głową workiem okrytą.
Gościńcem, na którym od deszczu kałuże się porobiły, jechał wierzchem na małej szkapinie Rokita. Zwiesił głowę i w zadumę zapadł, aż go z niej zbudził tentent kłusującego konia.
Obejrzał się i w jeźdzcu poznał Wasążka.
Szlachcic siedział na szkapie swej z fantazją, kaptur od burki miał na głowie, a przepasany był krajką zieloną.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł.
— Na wieki! — odpowiedział Rokita — A dokąd to pan Walenty w taki deszcz?
— Ha! mój bracie, potrzeba na mokrość nie zważa.
— Juści prawda.
— Ja bo, widzisz, do Kopytkowa, do regenta, wypis muszę wyjąć, bo mi do sprawy potrzebny.
— Ochota panu Walentemu za temi sprawami wciąż jeździć.
— A co mam sobie żałować?
— Ja jedną tylko sprawę miałem i życie mi już zbrzydło.
— Z kim?
— Z Chasklem.
— A, to już była sprawa? I jakże!
— Przegrałem, panie Walenty; każą jakieś koszta płacić; wójt mówił, że mi chałupę opiszą, bydło z obory wyprowadzą... albo ja wiem? Ja nie uczony, nie piśmienny, stałem jak słup, a żyd gę-
Strona:PL Klemens Junosza W sieci pajęczej.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.