— Jednego dnia, też ze zmartwienia widać, huk mi się we łbie zrobił i w gardzieli paliło i język zesechł, jak kołek. Poszedłem do studni, wyciągnąłem wiadro wody i jakem się do niego przypiął, tom pił, pił bez pomiarkowania, jak nieprzymierzając koń. I w gorącość mnie zaraz wrzuciło, świat się koło mnie kręcił i zataczałem się tak, żem ledwie do chałupy trafił. Zaraz na progu baba poznała, żem pijany i ożogiem mnie po łbie raz i drugi.
— Oho! ostra kobieta...
— A juści. I nie broniłem się nawet, bom miarkował, że prawda. Mówię: owszem, wal, Kasiu, jagodo, bom sprawiedliwie pijany. Padłem na posłanie, jak kłoda; kobieta, choć prędka, ale miłosierna, przykryła mnie kożuchem i tak przeleżałem dwa dni i dwie noce.
— Od wody?
— Od wody... I potem, jakem już otrzeźwiał, to jeszcze drugie dwa dni chodziłem, jak potłuczony, że mi przy robocie wszystko z garści leciało, a głupiego kloca nie mogłem podźwignąć.
— Osobliwa rzecz.
— Osobliwa, panie Walenty, żeby tak od wody...
— Może kto co wrzucił do studni szkodzącego?
— A toć i ludzie tę wodę piją i konie się poi i bydło, a przecież nie szkodziło nikomu.
— Prawdziwie, że pierwszy raz słyszę o takim wypadku.
Strona:PL Klemens Junosza W sieci pajęczej.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.