mu wszystko jedno... Opuszcza ręce, mówiąc: „Niech się dzieje, co chce — już nic nie poradzę“.
Raz wieczorem wyszedł w pole i wlókł się bez żadnego celu, ot, tak, aby iść. Głowę zwiesił wąsiska opuścił, przygarbił się, wyglądał jak dziad tak dalece, że Rokita, polną ścieżką powracający do domu, nie poznał go odrazu.
— Wszelki duch Pana Boga chwali — zawołał — toć pan Walenty!
— Nie poznałeś, bracie?
— Sprawiedliwie, że nie. Coś pana tęgo zmogło.
— Wielkie są grzechy nasze, Michale, więc zmożeni jesteśmy i sponiewierani — a mnie zmogło to samo, co i ciebie.
— Słyszałem, słyszałem, że i pana Walentego obrabiają żydy po sądach. Aleć panu pół biedy, pan znający...
Wasążek ręką machnął.
— Niech tam! — rzekł — choć i znający, ale czem płacić nie mający, więc ginący... Nie dam im rady, a oni mnie zmogą. Myślałem już i tak i siak... Spekulowałem, kręciłem głową, próbowałem różnych sposobów — wszystko na nic. Zguba przychodzi na człowieka i na tem skutek.
— I cóż oni wam, panie Walenty, zrobią?
— To samo, co i tobie... sprzedadzą, zniszczą i na cztery wiatry wypędzą.
Rokita drgnął.
— Ja — rzekł — ratuję się jeszcze, jak mogę.
— Do czasu, mój bracie.
Strona:PL Klemens Junosza W sieci pajęczej.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.