— Będzie, ale przecież nie jeden kościół na świecie.
— I daleko pan Walenty od nas odejdzie??
— Nie bardzo. Za Kopytków.
— Może do Biedrzeńca?
— Nie, do Woli... Byłem tam już, mówiłem z proboszczem, obiecał przyjąć od świętego Jana.
— No, no...
— Cóż robić, bracie. Będę żył spokojnie, Pana Boga chwaląc, za grzechy odpuszczenia prosząc, i niech tam... Winowajcą jestem względem siebie samego, względem żony, względem dzieci, względem sąsiadów. Biję się w piersi i powiadam: moja wielka wina! Niech psi zjedzą te kodeksy i procesy, dość już mam tego. I tobie, Michale, życzę, po dobroci, ty za mną pójdź... Wszystko jedno, nie utrzymasz się tutaj.
— A cóż ja przy panu Walentym robić będę?
— Będziesz za dziada.
— Nie było w moim rodzie dziadów i nie będzie.
— Hardy z ciebie człek, Michale; parobkiem wolisz być?
— Nie będę, panie Walenty, jakom rzekł, nie będę.
— A czemże zostaniesz?
— Nie wiem, głowy na to nie mam. Chałupy swojej trzymać się będę, póki mogący, i dziej się wola Boża. Wyście, panie Walenty, człowiek znający, piśmienny, wy i na książce potraficie, toście sobie obmyślili; ja chłop ciemny, nie potrafię.
Strona:PL Klemens Junosza W sieci pajęczej.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.