I istotnie ogromnymi wydawali się ci ludzie w oczach malca i fizycznie i duchem i jakimś charakterem tajemniczym.
Wiedziałem, że w nocy, na odgłos dzwonu, wstają, że idą do chóru przez kurytarze, obwieszone portretami, że się tam modlą; wiedziałem, że codziennie wieczorem zgromadzają się w refektarzu na medytacye i pół godziny przepędzają na klęczkach w milczeniu. O czem‑że myślą, co postanawiają, jaki przedmiot ich zajmuje? Cóżby innego, jak śmierć, przyszłe życie, świat nieznany, pełen grozy i rozkoszy...
Ja się ich bałem.
Razu pewnego byłem z dziadkiem w klasztorze Lubartowskim, u ojca Benjamina (późniejszego biskupa). Postać ta żywo stoi mi w pamięci; głowa była kształtna, rysy wyraziste, oczy żywe, broda wspaniała, spadająca na piersi.
Ksiądz Beniamin zadał mi kilka pytań z katechizmu, a później żartować zaczął. Włożył na mnie pelerynę, jaką ci zakonnicy noszą i rzekł:
Strona:PL Klemens Szaniawski Ojciec Prokop.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.
— 11 —