Oranżerya śliczna, tysiące jest najrzadszych roślin i kwiatów. Do końca Czerwca tu zabawimy. Cieszę się niezmiernie; czas piękny, tak zielono: już bzy kwitną. Żadnych nie mam lekcyj, bo mi doktorowie odpocząć kazali; czytam tylko te książki, które mi Ojciec dał jeszcze w zapusty, i trochę więcej roboty robię; jednak ten kobierczyk jeszcze nie skończony; przyznam ci się, że nie lubię bawić się igłą: zdaje mi się zaraz żem sługa. Władzio także mniej się uczy, i bardzo z tego kontent; wiesz, że on nie chce przykładać się do niczego; mówi zawsze i słusznie: »Będę panem, będę bogatym, obejdę się bez nauki.« Bądź zdrowa, kochana Karolino. Kiedy też i tutaj te nieznośne figury trafiły, przyjechały; Mama mnie wołać każe, żebym się z ich dziećmi bawić przyszła. Muszę iść i ciebie porzucić.
Już też teraz nie własną, ale twoją winą nie pisałam tak długo do ciebie; może mnie już nic nie kochasz: jeszcze po odrze żadnego listu od ciebie nie odebrałam, a już trzeci piszę. To wcale nie pięknie. Za pokutę słów tylko kilka odemnie odbierzesz. My za trzy dni wracamy do Warszawy z całym taborem; zbliża się ten nieszczęśliwy św. Jan, który co rok wszystkich tylu kłopotów nabawia. Jakem dziś Mamie wspomniała, że już ten dzień blizki, tak zbladła, żem się aż przelękła. Ojciec od czterech dni w Warszawie, przez czas cały pobytu naszego na wsi, mało w domu gościł, jeździł ciągle, jak słyszałam po pieniądze. Obiecałam że mój list krótki będzie: dotrzymuję obietnicy, bo doprawdy że się gniewam.