kie w sobie zaufanie, zbyt może kapryśny targ z losem ludzi, od niéj zależnych. Nie lekceważenie życia, nie mogiła rozpaczliwych usiłowań jest ideałem naszych dążności; lecz rozumne chociaż serdeczne rozrządzanie temi środkami, jakich nam przyroda i społeczeństwo do ciągłego rozwoju dostarczają...
Co przyrodzenia związał łańcuch złoty,
Wszystko rozerwie nienawiść narodów:
Wszystko rozerwie... lecz serca kochanków
Złączą się znowu w pieśniach wajdeloty...
Kto czytał życiorys naszego poety, nie może nie wiedzieć o cudnéj dolinie kowieńskiéj, przezwanéj już teraz doliną Mickiewicza... Ona była najmilszém miejscem jego samotnych wieczornych przechadzek, na niéj usiłował wdziękami cichéj i spokojnéj przyrody ukołysać to burzliwe serce, co mu gwałtownie pierś rozrywało, pragnąc bić zgodnie z sercem ukochanéj Maryli, która była daleko... Trzy lata, całe trzy okropne, rozpaczliwe lata, przepędził Mickiewicz w Kownie, wołając głosem złamanym, który miał być stanowczym; „precz z moich oczu!... precz z mego serca!... precz z méj pamięci!...“ — a zawsze bolejąc i marząc, bo „tego rozkazu moja i twoja pamięć nie posłucha,“ gdyż wszędzie poeta „cząstkę swéj duszy zostawił.“ To téż choć „klął swą