O! trup ty! stój-że ode mnie zdaleka
Bo ja się próchna i robaków boję!...
A ja go czekałam tak długo — myślała sobie Aniela — i cóż mam teraz? — Stoję jak nad przepaścią, sama jedna i opuszczona wiecznie! Więc serce moje mię zawiodło! Pokochałam trupa, którego zawsze elektryzować muszę, ażeby iskrę życia na chwilę z niego wydobyć! I nic mi już, nic nie pozostało na ziemi... Chciałam się oprzeć o puch ulatujący w powietrzu; chciałam stawiać gmach szczęścia na pajęczynie... Okropność!! Stracić wiarę w człowieka, którego się kochało, to najsroższy cios, jaki kiedykolwiek w życiu spotkać nas może, to śmierć duszy, stokroć boleśniejsza od śmierci ciała; to powolne kamienienie z całą świadomością przyszłéj martwoty...
Lecz serce jest uparte. Aniela nie chce wierzyć, ażeby to, co mówił Zbigniew, pochodziło z serca, z własnego jego postanowienia. Musi być „inna jakaś, okropna przyczyna”
— bo ta sina,
Bo ta wychudła twarz i te łachmany,
Na które patrząc, strach mi głos ucina, —
Są przecież ludzkie; — a ty jak szatany
Zimny, choć oczy twoje łzą zabiegą,
Masz w skrzących oczach coś nieczłowieczego!
Sili się na przypuszczenia. Może Beniowski jak anioł potępienia zbuntował się przeciwko Bogu? może wyparł się wiary?... Ach! w téj chwili strasznéj, w któréj nie widziała nikogo, coby ją mógł pocieszyć, zmrożona milczeniem Zbigniewa, pobudzona nadzieją wydarcia z jego duszy jakiéj tajemnicy, Aniela woła w uniesieniu: