łem szczerze, żem nie wypłynął z Polluksem, tak jak zamyślałem, i żem nie był właśnie tym jednym, co się téj nocy utopił. Sądź po tém wyznaniu, jak mi różowo w duszy i lekko na sercu! Choroba straszna mnie pochyliła, zgarbiła do ziemi, uczyniła rzeczą martwą a smętną... Doszedłem do takiego stanu, że mi świat, jako szeroki, wydaje się pustynią, a światło słoneczne — krzywdą, obrazą, pośmiewiskiem... Od lat dziesięciu, od kiedym począł być młodym, ciągle czułem się w podwyższonéj drażliwości nienaturalnym stanie. Żyłem, jak galwanizowane trupy, życiem zzewnątrz zaciągnioném, bo wewnątrz zawsze śmierć była, śmierć mi znana, dotykalna dla mnie, a drugim niewidoma, ukryta przed niemi maską żywości, któréj elektryczne nurty w końcn się przebrały, i teraz niéma nade mnie nędzniejszego stworzenia! Reszty życia mego, przyszłości mojéj nienawidzę. Bóg mnie do niéj nie stworzył, a ludzie mnie w nią wpychają. Brak mi zupełny cnoty, największéj wśród chrześcijańskich cnót, rezygnacyi; pod tym względem poganin jest ze mnie, i zbliża się jak pogrom chwila, w któréj właśnie, przez brak takowéj pokory i submisyi, będę musiał się rozbić, zaginąć, jak ów biedny Polluks”...
Dopiero w jesieni tego roku Zygmunt wyjeżdża do Monachium wezwany przez chorego ciężko Danielewicza, który umarł w kilka miesięcy potém (27 marca 1842 r.). Pod świeżém wrażeniem téj straty napisał poeta wiersz Fryburg, w którym pamięć ukochanego druha zjednoczył z myślą o Beatrycy. Po rzewnym hołdzie oddanym zmarłemu następują tu entuzyastyczne wyrazy pod adresem Delfiny:
Aniele niewieści,
Tyś przy mnie dotąd, nie odeszłaś jeszcze!
Ja w twych spojrzeniach rozkosz moję pieszczę...