— A! ja téż, panie profesorze, sam to czuję — odezwał się siadając przy nim i zapalając cygaro Serafin — dla tego, myślę sobie, nie ma nic lepszego jak ożenić się. Żona poczciwa weźmie w kluby człowieka i ustatkuje się.
— Dzięki Bogu, majątku nie nadwerężyłem, kapitaliki jeszcze są — trzeba sobie dobrać parę i życie rozpocząć po Bożemu...
— Ależ asindziéj, panie Serafinie — odezwał się profesor — nie przyjechałeś żony téj szukać w mieście?
— A jakby się w mieście trafiła? dlaczegóż by nie? — spytał Serafin.
— Dlatego, że mieszczka nawykła do tutejszego trybu życia, na wsi się nudzić będzie.
Serafin się rozśmiał.
— No to co? — zawołał — jak będzie pieniędzy miała huk, tom ja gotów dla niéj uczynić tę ofiarę i także do miasta się wynieść!
I rozśmiał się hałaśliwie.
— Dalibóg, nie byłbym od tego...
— Tak, a w mieście okazyjka co chwila, a waćpan na to jak na lato, i rozbałamucisz się — mówił surowo profesor.
— E! profesorze kochany! pan co tak jesteś surowy i rozumny — odparł biorąc go pod boki poufale Serafin — a po kiegoż licha życie, kiedy się go nie używa!
— Ale z umiarkowaniem, zawsze z umiarkowaniem — rzekł profesor.
Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.
— 135 —