— Panno Giertrudo, dobrodziejko moja, słowo honoru — zawołał Bolek — nigdybym w świecie nie ważył się, gdyby nie jedna okoliczność tycząca się nie mnie, ale saméj pani, którą koniecznie widziéć muszę.
— Muszę? po co? — odparła Giertruda obchodząc się z nim bez ceremonii — co to za gadanie! Cóż to, ja dziecko jestem, żebym temu wierzyła? Z tego nic nie będzie. Ruszaj pan zkąd przyszedłeś! Jeszcze czego!
Stara panna była w coraz większym gniewie i oburzeniu, a Bolek napróżno się ją starał wyszukaną grzecznością rozbroić.
— Słowo pani daję — rzekł — pani niebezpieczeństwo grozi! ja się widziéć muszę, choć na minut parę!
— Nie można! — zawołała stara panna stanowczo — co nie można to nie można. Jakie pani może grozić niebezpieczeństwo, chyba ztąd, że asana tu niepotrzebnie przyjmuje, ulitowawszy się nad jego szaleństwem.
Bolek rumienił się, ale stał i nie ruszał. Zwolna dobył liścik, który był po wyjściu profesora nakreślił na bilecie wizytowym, przewidując że może nie być dopuszczonym.
— Niech że pani choć to odda, a ja poczekam — odezwał się grzecznie.
Panna Giertruda zrazu wzbraniała się wziąć bilet, potém z gniewem wyrwała mu go z rąk i nie rzekłszy słowa wybiegła z pokoju drzwiami trzaskając.
Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.
— 188 —