Szeptali tak jeszcze poufnie, gdy do sali wszedł pan Bolesław. Tak — on to był, lecz rokiem czasu upłynionego, nadzwyczaj na korzyść zmieniony, ubrany z elegancyą niezmierną i wielkim smakiem, ze szkiełkiem w oku, z zegarkiem w kieszeni, z pugilaresem nie pustym — wesół, szczęśliwy i jeszcze siebie pewniejszy niż za dawnych czasów. Wyładniał téż był jeszcze, choć trochę blado i zmęczono wyglądał.
Bombastein powitał go jak syna, pułkownik z przyjacielskim uśmiechem. Bolek przez szkło patrzał na stół z uwagą.
— Ce n’est pas mal! — rzekł chłodno. — Pierwszy tu raz jem w tym hotelu, ale mi się podoba urządzenie. Dosyć mają gustu.
— Ja to właśnie mówiłem pułkownikowi — gust mają. Ten kelner co był w Londynie, jakże go zowią?
— Żak — poddał pułkownik.
— A tak! Żak, to chłopak z intelligencyą.
— Niespotkałem jeszcze ani jego, ani jego zastawy — odezwał się Bolek — ale w istocie, zdaje się znać na rzeczy.
— Mówi coś sześciu językami — dodał Bombastein.
— Nieosobliwie — wtrącił pułkownik — ale śmiało.
— Więcéj mu nie trzeba — zawołał Bombastein — śmiało! zawsze śmiało, na tém sztuka życia polega...
Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.
— 9 —