— Mój wuj, professor — szepnął dławiąc się tém Bolko.
Bazyli siadł był na sofie i dobywał cygaro.
— No? jakże ci się wiedzie? co robisz? — spytał. — Mów mi naprzód o sobie, potém ja powiem co mnie tu przypędziło.
Twarz gospodarza, powlokła się melancholicznym obłokiem.
— A! kochany kolego — rzekł — ty wiesz, są ludzie których zowią dziećmi szczęścia; ja się mogę dzieckiem nieszczęścia nazywać! Wiesz jaka nikczemność pozbawiła mnie stopnia w uniwersytecie i karyery... Być może iż się to da naprawić późniéj, tymczasem, z powodu ciosów, jakie naszą rodzinę dotknęły, znałazłem się bez resursów chwilowo, i zmuszony jestem żyć z lekcyi — z mizernych lekcyi!
Zapalający cygaro Bazyli nic na to nie odpowiedział długo, a po przestanku dodał.
— Trzeba się raz zdecydować na jakiś zawód, parę lat jeszcze pomęczyć i stopień otrzymać. Wiesz, dodał, żem zwykł mówić prawdę — zmieniałeś fakultety, łatanina była w twoich studyach — rzucałeś się, rwałeś, to ci do egzaminów przeszkodziło.
Bolko się zaczerwienił i zaperzył.
— Proszę cię — drudzy gorzéj odemnie rzucali się, mniéj pracowali, przecież stopień otrzymali. To była intryga, podłość, prześladowanie.
Bazyli głową pokiwał, widocznie się sprzeczać nie chciał.
Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.
— 15 —