księciem Dydakiem, którego mu polecił Bombastein. Rozprawiali nader żywo, gdy kellner stanął z tacką przed niemi, ofiarując likwory. Zarazem wpatrywał się w Bolesława tak pilno, jakby szczególne w nim obudzał zajęcie.
— Pan pozwoli?
Tańczyński posunął tackę do księcia, ale książe podziękował, żadnego nigdy nie używał likworu... Bolesław chciał wziąć Curaçao.
— Pan hrabia — możeby wybrał Chartreusę, ja za tę ręczę — szepnął kellner.
Bolesław obrócił się ku niemu, i oczy ich po raz się pierwszy spotkały. Kellner miał na twarzy wyraz takiéj jakiéjś czułości, ciekawości, zajęcia, iż Bolek został nim uderzony, ale przypisał go wrażeniu mowy, która mu się znakomicie, zdaniem jego udała.
Wziąwszy Chartreusę, Bolek podziękował skinieniem głowy, a kellner odszedł, likwory i kieliszki rzucił niemal na stół z pewnym rodzajem lekceważenia. Stanął przy drugim stole, nogę założył na nogę, obu rękami oparł się z tyłu o blat, i z podniesioną głową, wpatrzył się w żyrandol wiszący u sufitu.
Było coś tak poetycznego w jego postaci, iż gdyby go naówczas nawet zawiadująca hotelem niemka, pod któréj kluczem była cała bielizna, ujrzała, padła by ofiarą tych posągowych kształtów i wyrazu twarzy, importowanego z Londynu.