W kawiarni do któréj profesor Maciórek zwykł był na szachy uczęszczać, dnia tego od dymu cygar i papierosów było aż ciemno. Musiano pootwierać wszystkie lufciki, nie grożące przeciągami, ale to nie wiele pomagało. Stary pedagog siedział zamyślony przed szachownicą, z porozrzucanemi figurami. Nie rozjaśniło jego czoła nawet znakomite zwycięztwo świeżo odniesione nad wcale niepospolitym graczem.
Nie miał w téj chwili naprzeciw siebie nikogo, stała tylko prawie wypróżniona i wystygła filiżanka kawy czarnéj. Chmurne, zmarszczone oblicze profesora świadczyło o jakiemś niepowodzeniu czy trosce. Zatopiony w marzeniach, ani się spostrzegł, gdy krzesło opróżnione naprzeciw niego, zajął mężczyzna małego wzrostu, garbaty, z krótko ostrzyżoną głową podługowatą i twarzą żółtą, niemiłą ale pełną ognia i sprytu.
— Budzę pana profesora! — odezwał się garbus.
— A to pan! panie Sanermann! do nóg upadam! — odparł Maciórek.
— Zagramy partyjkę? — spytał garbus.
— Bardzo chętnie.