Z oburzeniem żachnął się Maciórek.
— To podłość! — dodał w stół uderzając — na to niema wyrazu w języku.
Bolek obawiając się i wyrzutów i dłuższéj rozmowy, nim profesor wyszukał parasol i kapelusz, pożegnał go.
— Za tém pojutrze u Stępkowskiego.
— O pół do dwunastéj, proszę nie chybić — odezwał się Maciórek.
Parasol głęboko się gdzieś zawieruszył, trzeba było zawołać chłopca, profesor zmęczony gniewem padł na kanapę. W kawiarni coraz już mniéj osób było, zdala tylko dochodziło stukanie kul bilardowych i gwar pozostałych opóźnionych graczów. W téj chwili bardzo elegancki mężczyzna, z angielskiemi bokobrodami, w świeżym kapeluszu, z laską wspaniałą w ręku, zupełnie nieznany profesorowi, wszedł do pokoju wolnym krokiem. Rzucił na kanapę wejrzenie, odwrócił się, stanął i wpatrzył pilnie w profesora. Maciórka niecierpliwiło to jakieś impertynenckie mierzenie go oczyma, chciał wyjść.
— Za pozwoleniem pana dobrodzieja — rzekł zdejmując kapelusz gość przybyły — wszak mi się zdaje, że mam honor mówić z panem profesorem Maciórkiem?
Stary niezmiernie się zdziwił i począł bacznie wpatrywać w mówiącego. Na żaden sposób go sobie nie umiał przypomniéć.
Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.
— 33 —