jakąś zgryzotę. To go jeszcze bardziéj źle dla profesora usposobiło.
Pierwszy pocisk odebrawszy, pan Bolesław czuł się jakby śmiertelnie ranny, stracił przytomność — teraz poczynał rozważać, rachować, myśléć o sposobach ratowania się.
Profesor chciwie kawę zapijał i sumiennie baby dojadał, aby nic Jacusiowi na polizówkę nie zostawić — a Bolesław latał wzburzony, najdziwaczniejsze obmyślając środki. Zdawało mu się w początku, iż przyznając się do wypadku p. Bombasteinowi, wyrobić może przez niego wydalenie tego samozwańca. Teraz przychodziło mu na myśl, że otrzaskany ze wszystkiém i doświadczeńszy od niego człowiek, co całą Europę zwiédził, znał środki i drogi, mógł się niebezpiecznym bronić rozgłosem — wojować z nim — było niepodobieństwo — trzeba go było rozczulić, ukołysać, zjednać, a przy podanéj zręczności, pozbyć się — bądź co bądź.
Dla Bolesława był on wiekuistą groźbą, nieustającém niebezpieczeństwem — żyć z nim w jedném mieście — nie było podobieństwa. Mógł się wygadać, pochwalić — zdradzić. Na tę myśl włosy mu stanęły na głowie.
Właśnie od wczora nosił się ze świetnym projektem Sanermanna, o którego szczegółach miał się nazajutrz dowiedziéć — wszystko się składało tak szczęśliwie, a los rzucał mu ten kamień pod nogi...
— Kiedyż ma być? — spytał po cichu kończącego śniadanie profesora.
Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/263
Ta strona została uwierzytelniona.
— 51 —