— Jakaś istoria! — dodał stróż.
— Jakto historya? — pytał Bolesław.
— A jużci proszę pana — począł stróż — bo tak może w godzinę, albo w pięć kwadransy po wyjeździe — kiedy nie wpadnie tu jakiś jegomość, z policjom, narobili rejwachu, obstawili schody, poszli na górę szukać, obeszli wszystkie kąty... i — nie naleźli nikogo.
Służąca była poność z paniom w tyatrze, ta i razem drapnęły! — rozśmiał się stróż. — Czort ich tam wié, tego nikt nie zrozumié. Policya wszyćko popieczętowała.
— Jakto, policya? to nie może być! — zakrzyczał Bolesław zmięszany — a cóż policyi było do tego?
— Albo ja wiem! albo to kto zrazu wié — mówił stróż. — Niech pan pyta kogo chce? Stary jakiś człek się tu rozbijał, krzyczał, rewidować kazał... złościł się. A musiał téż miéć jakieś prawo taj racyę — bo czegożby ta uciekała. I, niech tu kto chce sądzi — mówił daléj stróż — trzy czy coś lata grafinią ją nazywali, kto u niéj nie bywał? Tak się jéj kłaniali by czemu uczciwemu doprawdy — aż drapnęła gdyby złodziéjka!
Bolesław się oburzył strasznie.
— Co bo pleciesz? — zakrzyczał.
— A kiedy tak gadają, choćby i policyanci. Toć ja Semerowicza dobrze znam, dawałem mu ognia do cygara, ta i spytałem — proszę no pana porucznika (bo jego tak tytułują) — co to się stało? On mi na to ramionami żachnął. — Co my wiemy? Albo coś ukradła albo gorzéj. I więcéj nie mówił nic.
Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/281
Ta strona została uwierzytelniona.
— 69 —