Aurora mu spojrzała w oczy.
— E! słowo honoru panu daję, ja jestem dobre stworzenie! — zawołała śmiejąc się — mnie się w początku każdy podoba, tylko to z tymi mężczyznami wielka biéda, bo to są komedyanci, póki się który stara przypodobać, to będzie jak cukierek — a potém!!
— Pani się pewnie skarżyć na nikogo nie może — odezwał się Bolesław.
Aurora trochę pomyślała.
— A! miałam i ja zawody w życiu — rzekła — ale co tam o tém mamy mówić. Powiedz mi pan lepiéj, kiedy będziesz u mnie?
— Kiedy mi pani pozwoli? — odparł Bolesław.
— Ale, choćby jutro, bardzo proszę. Radabym go bliżéj poznać. Wie pan co? masz pan czas? przyjdź od razu bez ceremonii na obiad jutro, o godzinie piątéj, a potém zostaniesz na wieczór. Ja nikogo nie każę przyjmować. — No, a gdyby opiekun nadjechał, to się panowie poznacie i ja go zaprezentuję.
— Będę służył! — rzekł kłaniając się Bolesław.
— Tylko proszę bez wielkich ceremonii ze mną, i wesoło — dodała Aurora. Zagram panu, zaśpiewam, i uśmiejemy się...
Po chwilce dodała.
— Masz pan familię jaką tu w mieście?
— Nikogo prócz, dalekiego krewnego, profesora — odparł Bolesław.
— A pfe! profesora! dziękuję! — zawołała panna śmiejąc się.
Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/299
Ta strona została uwierzytelniona.
— 87 —