Profesor był zaperzony, wzburzony, trząsł się z gniewu, Bombastein, mitygując go, uśmiechał się.
— Niewiedziałem, że pan to tak weźmiesz do serca, byłbym na swojem postawił — odezwał się.
— Więc to jego była robota! Błazen! — zamruczał profesor — chłopiec który mnie winien wszystko! mnie, jednemu mnie!!
Mówiąc to, bił się w piersi Maciórek, zbladłe oczy świeciły ogniem niezwykłym.
— A! tak to jest! tak! nawykłem do niewdzięczności ludzkich — jednak boli mnie ta nikczemność. — I zwracając się do p. Samuela — rzekł drżącym głosem.
— Masz pan naukę — nie powiem więcéj — widzisz jak się obszedł ze mną, wiesz ile mu ufać możesz.
Zmarszczyły się brwi p. Samuelowi.
— Widzisz, kochany pan — odezwał się słodziuchno — pan jesteś bezbronny, ja, w przypadku zdrady — któréj się nie spodziewam, znalazł bym środki obrony — i pomścić bym się potrafił.
Maciórek miał już coś na ustach, ale się wstrzymał, bełkotał niewyraźnie i chcąc przyjść do straconéj równowagi, dobył chustkę do nosa, rozpoczynając ów akt uroczysty, który go na chwilę od mówienia uwalniał i ochłonąć dozwalał.
Gniewał się mocno na niewdzięcznika, jednakże konspiracyi, do któréj sam należał, zdradzić ani mógł, ani chciał. Bombastein siedział zadumany.
Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/311
Ta strona została uwierzytelniona.
— 99 —