Nie zawsze wesoło na wysokościach, a niema nic w świecie smutniejszego nad mieszkanie pod strychem w zimie, — nawet w najparadniejszej z kamienic, w miarę jak się wzbija ku górnym piętrom, wschody stają się coraz ekonomiczniejsze, ciaśniejsze i coraz trudniejsze za to. Błoto które na nich narasta, woda obmarzająca, rzadko bardzo bywa naruszoną ręką stróża, który w opiece ma szczególniéj piętra zamieszkane przez osoby, pozdrawiane ukłonem i uśmiechem. Lokatorowie z pod strychów przeciwnie pierwsi mu się grzecznie kłaniać muszą, i z temi ceremonij niema.
Na poddaszu i śnieg zalatuje, i wiatr się wdziera i pustką czuć smutną, bezludną. Ci co się tam kryć muszą, siedzą cicho, jakby się wstydzili dać znak życia. W jednéj z takich wygnańczych ciupek na strychu i na starem mieście, więc w starym domu, którego i dolne piętra konfortem zbytnim nie grzeszyły — leżał na łóżeczku małem, wymizerowany młody człowiek, obwinięty zbrukaną kołdrą wełnianą. — Była już godzina dwunasta, nie wstawał jednak i z głową zanurzoną w poduszki drzemał czy odpoczywał.