Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/366

Ta strona została uwierzytelniona.




VIII.

Znowu tedy o Arci nie było mowy. Pan Bolesław, nie zrywając z nią, przewidywał, że rzucone w porze, w szczęśliwą godzinę słówko, mogło go na nogi postawić. Wymawiając je, wcale się tego skutku nie spodziewał, puścił je na wiatr, — tym czasem nad wszelkie przewidywania powiodło mu się umysły poruszyć.
— Miejże tu rozum — rzekł w duchu — póki szedłem ostrożnie i z pewną rachubą, wszystko mi się nie wiodło. Rzuciłem się zuchwale, szalenie, i kto wie? kto wie?
Najbardziéj go utwierdziło w przekonaniu, iż z bałamutnéj przechwałki coś urosnąć może — to, że drugiego dnia ujrzał wchodzącego do siebie Sanermanna.
— Jakem się tylko dowiedział, że pana tu znowu mamy — rzekł ze swą dobrodusznością przybyły, obie ręce wyciągając ku Bolesławowi — spieszę, abym się wytłomaczył. Zniknąłeś nam pan z oczów. Pragnąłem dawno oczyścić się, udowodnić, że w tém co zaszło, mojéj winy nie było.
— Nie mówmy o tém — przerwał Bolesław — proszę bardzo, niemam żadnéj pretensyi.