Minęło kilka miesięcy.
Dzień był skwarnego bardzo lata, dającego się czuć w mieście stokroć przykrzéj niż na wsi. Wiatr coby ochłodzić miał powietrze, niósł tumany kurzawy i zasypywał niemi oczy; wszystkie mury rozpieczone od słońca ziały spieką, zdala widać było Wisłę wyschłą, płową, wązkim korytem toczącą resztki wód swoich. W mieście téż pusto było, bo w niém zostali ci tylko, co musieli, a i ci chowali się po kątach, których cień czynił im choć illuzyę chłodu, bo skwar się wszędzie wciskał. — Miało się ku wieczorowi, ale pożądana świeżość i rosa nie przybywały, owszem zbierało się na burzę i powietrze cięższe było co chwila.
Po nad brzegiem Wisły, sprowadzonéj posuchą do rozmiarów tak szczupłych, iż zdawało się, że ją niemal pieszo przebrnąć by można, przechadzał się mężczyzna, laseczką bez gałki i skówki podrzucając to kamyki, to trzaski, to wszelkie śmiecie, które woda wyrzuca na brzegi. Czynił to bezmyślnie, mechanicznie, o czém inném zadumany, bo i chód jego dowodził, że niedobrze wiedział, co się z nim działo. Potykał się co chwila, stawał, szedł