nie miał ochoty, a wyboru miejsca sam uczynić nie umiał, bo mu i oczy mgłą zachodziły. Oglądał się po kilkakroć dokoła, nie widząc nikogo oprócz psa gospodarującego na śmietnisku, gdy zdala ukazał się idący powoli człowiek.
Maleńki obłoczek dymu sinawego, który czasasami około głowy jego się okręcał, zapowiadał mężczyznę.
Gdy się nieco przybliżył, mógł oczekujący nań rozeznać starego rybaka czy wyrobnika, z twarzą pomarszczoną, w podartym kapeluszu słomianym, z fajeczką w zębach, w koszuli zgrzebnéj i spodniach, słomą około nóg bosych poobwiązywanych. Szło sobie to człeczysko zwolna, niespiesząc, zapewne robotę dzienną swą skończywszy, bo słońce już zachodziło za gęstą chmur ławę. Spostrzegłszy błądzącego po wybrzeżu nieznanego mężczyznę — idący kroku zwolnił, począł mu się przypatrywać, stanął o kroków kilka.
— A czego to panisko szukacie? — spytał spluwając, fajeczkę z ust wyjąwszy, palcem tytuń w niéj ugniatając.
— E! jakbyście téż byli dobrzy — odparł Boleś podchodząc do niego — pokazalibyście mi, gdzie tutaj najgłębiéj.
Stary się rozśmiał.
Wpatrzył się z wielką pilnością w mówiącego.
— Cóż to pan się chce kąpać? — spytał szydersko.
— Aha! aha! — rzekł Boleś.
Pokiwał głową stary.
Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/391
Ta strona została uwierzytelniona.
— 179 —