— Niewiele, a i tych nawet nie wiem gdzie szukać — odparł szlachcic, z domów familijnych tylko krewnego, pana radzcę Dziembę.
— Proszę! proszę! — zawołał stając profesor — który przedłużał pochód do Stępkowskiego, aby miéć czas się kazać zaprosić zręcznie. Właśnie, mam siostrzeńca, bardzo przyzwoitego chłopaka, który tam bywa. Sposobi się na prawnika, a tymczasowo lekcye daje, żeby nie próżnować. Byłeś pan u radzcy...
— Nie — jeszcze nie miałem czasu, dopiero dziś, między nami powiedziawszy — dodał Brzuchowski śmiejący się ciągle — dopiero dziś moją garderobę doprowadziłem do miejskiego diapazonu.
— Cóż dziś robisz z sobą? gdzie będziesz obiadował? która to godzina? — rzekł profesor patrząc na zegarek.
— E! godzina! — zawołał Brzuchowski po wiejsku — hora canonica! należałoby napić się wódki.
— Zmiłuj się czyż już? Wódka prowadzi za sobą zaraz śniadanie — począł tonem moralizującym profesor. — Nieznając miasta nie daj że się wciągnąć do jednego z tych handlów, gdzie prawda że smaczno nakarmią, ale ze skóry obedrą.
Zdala już widać było firmę Stępkowskiego, profesor na nią okazał.
— Naprzykład tam! — rzekł — nie przeczę, że chyba ptasiego mleka niedostanie, że wszystko prima, ależ ceny!! ceny!
Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.
— 59 —