Lat dwa upłynęło, jak pani Laura z hrabiów NN. — XX. zjawiła się w Warszawie. Nie miała tu naówczas żadnych znajomości, nikt nie umiał nawet powiedziéć, zkąd się tu wzięła. Była to osoba bardzo dystyngowana, w któréj każdy mający cokolwiek znajomości świata, choćby ją tylko zdaleka widział, uznawał kogoś do wyższego należącego towarzystwa.
Szczególniéj nadzwyczajny takt ją odznaczał i wielka powaga.
Pani Laura była jeszcze piękną, a musiała być niegdyś nadzwyczajną, zachwycającą gwiazdą.
Na twarzy jéj widać było smutek już przechodzący w stan chroniczny, smutek łagodny, zrezygnowany, spokojny, z którego się nie leczy, który się przyjmuje i z nim żyje.
Smutek ten nie tylko miała w spojrzeniu ślicznych jeszcze, acz nieco zapadłych oczów czarnych, długiemi rzęsami przyćmionych, nietylko w uśmiechu ust małych i wdzięcznych, na czole wypogodzoném niby a jakby mgłą osłoniętém, ale w każdym ruchu, w dźwięku głosu, w sposobie wyrażania się.