Dwóch ich na poddaszu siedziało, stary i młody. Izba w któréj się mieścili, miała pretensyą nazywać się pokojem, i choć wysoko umieszczona, była dosyć porządną i czystą. Godzina popołudniowa dnia letniego, choć jedyne okno stało otworem, i choć wiaterek w niém czerwoną firanką poruszał — napełniała mieszkanie skwarem nieznośnym. Niebo téż, na którém ani chmureczki widać nie było, rozpalone do ołowianéj jakiéjś bladości, barwę swą lazurową straciło.
Pokoik był w rodzaju tych, które studentom, kancellistom i komisantom początkującym się najmują; wązki, niziuchny, ledwie mogący sofę, całą obitą perkalem, stół i kilka krzeseł, a w kącie piec pomieścić.
Jednakże niebieskim papierem okryte ściany, pewne o czystość staranie i porządek, wesołym go czyniły. Drzwiczki ztąd otwarte, prowadziły do alkowy ciemnéj, w któréj całe, na świat się wychylać nieśmiejące gospodarstwo, tuliło. Nad sofą wisiało parę fotografii, na stole kilka książek leżało, zwiędły bukiet w kącie na gierydoniku dogorywał.