znajdujących się w mieście, różnego stanu i wieku.
Jak tylko wszedł ks. Czarnkowski, szmer dał się słyszeć, wszystkie oczy zwróciły się na niego i goście spojrzeli na gospodarza, jak gdyby nie wiedzieli jak do niego przemawiać i jak się z nim obchodzić.
Była to chwila niespokojności, ustąpiono mu z drogi; biskup przywitał go poufale i mile, posadził niedaleko siebie i zaczął z nim rozmowę w języku łacińskim, który oba doskonale umieli. Jak tylko to ujrzeli przytomni wróciła dawna wesołość, rozpoczęły się na nowo pourywane rozmowy, wszystko poszło jak wprzódy. Obejście się gospodarza przekonało wszystkich, że ks. Czarnkowski był niewinny, lub przynajmniej w tym domu za niewinnego powinien był uchodzić. Nikt już nie uciekał przed nim, a chociaż w rozmowie czuć było jakiś niesmak i niepewność ze stron obojga, wszystko szło jednak jak najlepiej na pozór. Ci co go dawniej unikali, wstydzili się tylko, że nie rozpatrując rzeczy, nie polegając na jego charakterze, dali się uwieść odgłosom ludu, posądzili go niesłusznie i upokorzyli. Im się zdawało, że to chwilowe upokorzenie stało jeszcze w umyśle plebana, ale on uraz nie pamiętał i cały oddany radości, że go choć teraz mniej zimno jak dawniej witają, chętnie o przeszłości zapominał.
Nie było już nikogo ktoby stronił od niego, przyjaźne słowa biskupa ukończyły wszystko.
Miało się już ku wieczerzy, gdy ktoś nowy wszedł do komnaty obszernej, w której znaczna część gości zgromadzona była.
Był to mężczyzna chudy, blady, z czarnemi oczyma, w dziwnym pstrokatym różnokolorowym stroju, którego krój również był jak barwa osobliwy. Włosy miał roz-
Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.