Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

pierzchnione po głowie, a na wierzch tego odzienia ułożoną opończę czarną i zbłoconą. Wszedł i nie przywitał nawet nikogo, tylko prosto poszedł do biskupa i całując go w rękę rzekł żartobliwie i wesoło:
— Zajrzawszy że się u Waszej Pasterskiej Mości kurzy w kominie, przyszedłem i ja tu. Niedarmom dworak, znam jak cudzy chleb smaczny.
— I dobrześ zrobił Stańczyku, rzekł biskup powolnie, żeś tu przyszedł, przynajmniej może rozweselisz nas nieco, bo wielu bardzo milczy i siedzi pospuszczawszy głowy. Powiedz nam co wesołego.
Stańczyk ruszył głową, mrugnął oczyma i odezwał się do biskupa:
— Nie moja to już rzecz teraźniejszych panów rozmarszczyć czoła, dziś ja nie ten com był dawniej. Stara gęśla z porwanemi stronami nikogo nie rozweseli.
To mówiąc powiódł ręką po czole i westchnął, ale to weschnienie tak było niezgodne z jego wesołym i niedbałym charakterem, że się z niego wszyscy rozśmieli, jak gdyby co najweselszego powiedział.
Stańczyk albowiem był to sławny błazen królewski, jeszcze nieboszczyka króla Zygmunta, a następnie jego syna. Przy poniżającym na dworze królów urzędzie jaki sprawował, był na swój wiek dziwnym człowiekiem. Wyuzdany w mowie, jak powiada Orzechowski, wesołego humoru i wielkich zdolności; posiadał bystre pojęcie, które dopomagało jego dowcipowi do pochwycenia zawsze rzeczy z tej strony, z jakiej się cna najśmieszniej, najdziwniej wydawała. Przywykły do tego, tam gdzie inni widzieli żale, interesa, zajęcie — śmieszność tylko widział. Nie był to jednak dowcipniś jak inni sławni błaznowie królewscy. — Stańczyk śmiał się czę-