z każdego, każdy głupi należał do niego, każda śmieszność była jego własnością, chwytał ją, niósł i rzucał jak pastwę tym, którzy nie wiedząc z czego się śmiać będą, śmiać się jednak chcieli.
Stańczyk był niepospolitym błaznem, jego życie spędzone na próżniackiem wpatrywaniu się w ludzi dało mu ich poznać. Nieraz z rozpoczętego słowa, kiedy się kto zatrzymał w mowie, wyrywał mu z duszy resztę myśli i okrywał rumieńcem tego, czyją myśl cudownie odgadł.
Ze swoją pstrokatą suknią, z kołpakiem uszatym, z pokorno-zuchwałą miną, może był największym filozofem swojego wieku, bo najwięcej zastanawiał się nad wszystkiem, a najmniej dbał o wszystko.
Nie żartujmy z Stańczyka, Stańczyk był wielki człowiek, tak wielki przynajmniej jak jego współczesny Pszonka.
Przyszedłszy, jakeśmy powiedzieli, Stańczyk usiadł na ziemi koło biskupa, schylił głowę na ręce, ręce złożył na kolanach i w tej półnachylonej postawie, bawiąc się końcem swego kołpaka, poglądał zwyczajem swoim po zgromadzeniu.
— Wiecie Waszmość, odezwał się po chwili, że Tarnowski z Kmitą mają minę psa i kota, którym kazano pochować pazury i bawić się razem? — Patrz Waszmość jak przyjaźnie z sobą gadają. Dydka bym nie dał za to, że jutro będą wyrzekać na siebie, że nawet teraz jeden drugiego w duchu obelgami zarzuca.
Biskup spojrzał na Stańczyka z podziwieniem i trochą niechęci i odpowiedział:
— Daj im Waszmość pokój, dzięki Bogu że są już w zgodzie!
Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.