ja mam Waszmości kła pożyczać? oto także!
— Ach, zmiłuj się, przerwał kogutek kłaniając się jeszcze niżej, — tylko sobie w nim wody przyniosę.
— Komu wody? odezwał się wieprz.
— Kurce wody, rzekł z westchnieniem przychodzień, kura, żona moja najukochańsza, leży udławiona orzechem, ledwie tchnie.
— A na cóż się było dławić? odezwał się wieprz; idź no wprzódy do dębu i przynieś mi żołędzi, bo ja darmo kła nie pożyczę.
— Ach! zmiłuj się.
— Nic darmo — odezwał się wieprz — nogi za pas, jeżeli chcesz mieć kieł, idź do dębu po żołędzie. Kogutek pobiegł prędko, prędko — przybiegł do dębu. Dąb szumiał sobie stojąc wśród lasu i nie widział nawet, patrząc się dumnie w niebo jak wojewoda, że jakieś małe stworzenie zbliżało się ku niemu.
Kogutek wskoczywszy na najbliższą gałąź, zaczął go prosić o żołędzie.
— Na co ci żołędzie? rzekł dąb.
— Oj! to bardzo długo gadać o tem, rzekł kogut, ale proszę o nie wiele, czy mi pożałujesz?
— Muszę naprzód wiedzieć na co ci ich potrzeba.
— Mnie spieszno, zawołał kogut, żona moja zdycha. Wieprz nie chce dać kła póki mu żołędzi nie przyniosę, a kieł potrzebny mi na wodę, którą chcę ją ocucić.
— Dam ci kilka żołędzi, odezwał się dąb, ale nic darmo — pójdź ztąd niedaleko do lipy i przynieś mi od niej łyk.
— A na co Waszmości łyka?
— A tobie co do tego, drobne stworzenie? ofuknął się dąb — tak chcę, i koniec!
Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.