Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

Kogutek nie śmiał się nawet wymawiać i znowu zaczął płaczliwie całą powieść opowiadać, a panna z chłopcem słuchając śmieli się do rospuku z jego miłości ku żonie i z jego frasunku.
Po długiej męce znalazł nareszcie kogut igłę i uradował jak gdyby go z rożna zdjęto. Panna dała kawałeczek sera, zaniósł ser kosarzom, dali mu siana. Siano zaniósł krowie, dała mu mleka, mleko zaniósł lipie, lipa dała łyka, łyko złożył u dębu dąb strząsnął kilka żołędzi, z żołędziami poszedł do wieprza po kieł. Leciał jak mógł nóżkami i skrzydłami, lecz już słońce zniżało się ku zachodowi. Wieprz kła pożyczył, przyszedł do morza, morze dało wody, i kogut trzepiocząc się i podskakując z niespokojności, pobiegł do leszczyny.
Przyszedł z wodą — ale kurka już nie żyła. —
— Otóż i moja bajka skończona, rzekł Stańczyk, bajka dziecinna, ale w niej jak w każdej innej jest trochę ukrytej prawdy. Widziemy w niej najprzód kobietę, jak wiele innych roztrzepaną, głupią i łakomą. — Potem widziemy człowieka który się dla niej jak mnóstwo ludzi głodzi, poci i pracuje — dla jednej kobiety z pięknemi skrzydełkami i buzią, która nie ma innej zasługi tylko że piękna — widziemy tu prawdę, wielką prawdę przyznaną na całym świecie — że nic darmo — moi panowie.
Łzy ani uśmiechu, politowania ani jałmużny — nic darmo! wszystko człowiek robi dla siebie nie dla drugich, z dumy lub dla wewnętrznego ukontentowania. Kochamy dla tego że kochanie nam jest miłe, płaczem nad drugiemi żeby się pochwalić że mamy łzy, żeby sobie prawo do cudzych łez po nas zamówić.
Dajem jałmużnę ażeby nas błogosławiono, jesteśmy