jedni mówiąc modlitwy poranne, inni pieśni nabożne śpiewając, inni rozprawiając o swoich nadziejach, inni nareszcie z niedbałością wiekowi swemu właściwą śmiejąc się i żartując.
Napróżno niektórzy jeszcze zawracali głowy, aby Kraków zobaczyć, dawno już widać nie było ani jego wież i bram czarnych, ani krzyżów kościelnych, ani dachów gościnnych pod któremi spoczywali, oczy ich nawet, obiegając w około górami obmurowany widnokrąg, nie wiedziały w której stronie szukać myślami ulubionego miasta.
Tak szli, gdy przed południem tumany kurzu ukazały się szybko za niemi posuwające na drodze. Zdawało się nawet, że wśród nich powiewały czasem białe chustki i wiatr donosił do ucha wędrowców jakieś krzyki. Droga rozdzielała się na trzy strony, patrzali, nie pojechali ani w prawo, ani w lewo, lecz ciągle ku nim, coraz bliżej i machali na nich białemi chustkami i krzyczeli.
Ten i ów obejrzał się, zaczęto szeptać, zastanawiać się, domyślać, niektórzy nawet zatrzymali się.