wyrzuciwszy na się wzajemnie wszystkie obelgi i przekleństwa jakich ich pobyt w mieście wyuczył, porwali się do siebie, a że ci którzy chcieli powracać w bardzo małej liczbie byli, a reszta zajadle następowała na nich, Lew Maciejowski wołać zaczął nakoniec do przybyłych o pomoc.
Draby i straż ile ich było posunęli się w tłum, Lew rzucił się do nich — wrzaski, kamienie, piasek i błoto poleciały na małą liczbę tych którzy poszli za nim; ale to nic nie pomogło, nim się wszyscy około żołdaków zgromadzili, przybywało coraz z wielkiej gromady do małej po kilku chcących powrócić do miasta.
Ks. Przerębski poprowadził ich ku wozom, a reszta zagrożona szablami ustąpić musiała, miotając przekleństwa na Lwa, który z zapalonem okiem, cały w błocie, w poszarpanem odzieniu, bez czapki, drżąc od gniewu szedł za wozem, a za nim kilkadziesiąt słabych, małych, chorych, zapłakanych bębnów i drągalów wysmukłych, którym pobyt w mieście i przyjaźń pań mieszczek krakowskich smakowały. Reszta tłumu rzucając z daleka kamieniami i przekleństwami, które po nad głowami pozostałym przelatywały, szła szybko drogą — dalej a dalej.
Przybywszy do Krakowa, opowiedział ks. Przerębski królowi, iż małą tylko liczbę na drugim dniu podróży dogoniwszy, zawrócił i natychmiast po szkołach i akademii, choć dla malej liczby słuchaczów, dawne się kursa rozpoczęły.
Liczniejsza część druga poszła drogą dalej, poszła przed siebie w świat, nieznając świata, żebrząc po drodze, nocując na zimnie i deszczu pod gołem niebem, patrząc na mijające około siebie pola, góry, lasy, ludzi
Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.