kę i znów wszystko ucichło w mieście jakby w niem żywej duszy nie było. Na murach pokazały się cienie osób przemykających się ostrożnie. Sykania i ciche kroki słyszeć się dały, z rozmaitych stron schodzić się zaczęły postacie, których długie cienie migały na murach i nikły. W parę chwil zgromadziło się kilkanaście osób w cichości na ulicy i zbliżyło ku murowi gdzie jakaś kupa czerniała.
— Staś z Maćkiem niech wezmą tego pierwszego na ramiona, odezwał się jeden — przyłóżcie mu rękę do serca czy nie bije.
— Trup zimny jak lód, odpowiedział drugi kładnąc na nim rękę. Ci co byli ranieni pouciekali, a ci co tu zostali już nie wstaną. W milczeniu odłożono na bok trupa. Kolejno obejrzeli wszystkich, żaden nie dawał znaku życia. Ci którzy na to patrzali, choć starsi, nie przywykli jednak do podobnych widoków, z ciekawością i przestrachem dziecinnym, w milczeniu oglądając się w około, dotykali trupów usuwając się przerażeni sama myślą, żeby w nocy nagle odżyć mieli, szeptali pacierze i żegnali się często. — Czasem odzywało się słów kilka, potem następowało milczenie przerywane tylko szelestem sukni i stąpaniem cichem studentów.
— A gdzieście rannych zanieśli? odezwał się jeden.
— Dwóch leży u Bartłomieja Soroki, odpowiedział drugi, oba mocno uderzeni. — Starszy dostał raz okropny od prawego ucha przez oko i czoło, drugi padając gdzieś nogę wywichnął. Nie ujdzie to pobicie łotrom bezkarnie.
— Bezkarnie? przerwał jeden — a cóż im poradzisz? Co poradzą ubodzy żebracy jak my przeciw bogatemu księdzu?
Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.