ławie siedząc pilnie pisał. Był już biskup nie młody, czoło miał łyse, a resztę włosów w tył zagarniał i nieustannie dla ciepła czapeczkę nosił, usta i twarz miał zapadłe, ale oczy świeciły jeszcze blaskiem życia. Za wejściem ks. Czarnkowskiego biskup księgę, którą miał na kolanach, złożył na stole i dał znak ręką klerykowi aby szedł mówiąc: poczekasz Waszmość w kancelarji.
Potem przymknęły się drzwi komnaty i biskup został sam na sam z przybyłym. Przywitanie ich okazywało, że zostawali oba nie w tych stosunkach w jakich zwykle podległy z naczelnikiem zostaje, lecz raczej przyjaźń i pewien stopień poufałości.
Biskup nachylił się ku niemu z uśmiechem, wskazał na krzesło obok stojące i zwracając niebieskie łagodne oczy ku przybyłemu, jak gdyby chciał schwycić wrażenie jakie na nim zrobi jego mowa, odezwał się:
— Cóżeś to Waszmość księże Andrzeju porobił, że cały zamek brzmi narzekaniem na Waszmości, a król sam nawet mocno się zdaje nieukontentowany na niego. Dziś rano opadli go studenci skarząc się na ciebie.
— Bóg mi ten krzyż zesłał — odpowiedział Czarnkowski że niewinnie cierpieć muszę prześladowanie. Wasza Pasterska Mość sama osądzi czylim co zawinił, kiedy mnie wysłuchać zechce.
— Skłonnym jestem do uznania cię niewinnym, gdyż znając się nie dzisiejszym czasem i nie jedną z tobą beczkę soli zjadłszy, ufam żem cię poznał należycie i umiał ocenić. — Czarnkowski skłonił głową i w te słowa zaczął:
— Odednia wczorajszego niczem nie brzmi miasto, jak tylko narzekaniami na mnie, przechodząc ulicą słyszałem wszędy, jak mnie palcami pokazując gawiedź
Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.