pierś jej lała się krwią czarną, nogi krwią były zbroczone, twarz kroplami krwi pokryta jakby łzami rozpaczy — kamienie i piasek rozszarpały ją.
— Sama jedna! wołała znowu jęcząc — nie chcę, o! nie chcę zostać sama jedna, pójdę lepiej z tobą braciszku do ojca i matuni — oni dawno nas opuścili! — Weź mnie z sobą mój drogi!
Grabarze nie mieli siły odpychać biednej sieroty, księża z otwartemi usty stojąc śpiewać nie śmieli, tłum cały zapomniał swoich boleści, a żył i czuł żal sieroty, żal ten tak gwałtowny, tak okropny, który z otaczającego go świata nic nie widział, prócz ciała zabitego brata i grobu.
Leżąc tuż przy stojącej na ziemi trumnie, poglądała na blade jego ciało i grób tuż otwarty osłupiałemi oczyma, a z ust jej wyrywały się słowa, które nie są z żadnego języka ziemi, lecz je dusza każdego człowieka zrozumie, słowa, których zimnemi usty powtórzyć nie można, ani uczuć zimną piersią, ani pojąć zimną głową.
A z tłumu wystąpił jakiś człowiek nizki i otyły, z namarszczoną brwią i wydętemi policzkami; chwycił ją za rękę i zawołał tak zimno jak gdyby stali przy kominie w domu, nie na cmentarzu przy grobie otwartym i trupach.
— Chodź Halko — chodź — czy nie widzisz, jak się z ciebie śmieją?
— Śmieją? Kto się śmieje — zawołała głośno dziewczyna, chyba ten kto nie miał brata, ani matki, ani ich pamięta. Kto się śmieje? Dawniej i ja się śmiałam jak byłam mała, jak mnie biedna matunia nosiła żebrząc chleba na ręku, ale lepszy był w ówczas płacz mój, jak wasz śmiech dzisiejszy!
Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.