szerokich od przeciskającego się z za chmur słońca...
Miejsce zdawało się do rozmyślania o grzechach jakby stworzone umyślnie... nie dochodził tu ani gwar przekupniów, roznoszących balony (L’amusement des enfants, la tranquillité des parents!) ani przemysłowców, zachęcających do loteryj, na których można było wygrać łyżkę blaszaną i pudełeczko papierowe, ani właściciela zakładu — a la Revanche, zapraszającego do patrjotycznych exercycji kulami przeciw pikielhaubie misternie zamaskowanej.... Ławka była wygodną i — co rzadko — nie mokrą... Z uczuciem miłego pokoju piszący rozparł się, pewien, że go tu ani oko, ani szczebiocące usta, ani gwar żaden nie doleci, gdy, poruszając się... usłyszał szelest złowrogi.
Nie był to głos ludzki, był to dobrze mu znany głos — prześladującej go bibuły! Strwożonemi powiódłszy oczyma, spostrzegł zmięty zeszyt jeden tuż na ławce, a drugi taki na ziemi...
Zrazu... vade retro Satanas! — myśl powziął uczciwą i najlepszą, ale — nigdy się pierwszego natchnienia nie słucha... a Talleyrand, czy Metternich kazał się go też wystrzegać... myślą tą było papieru nie tknąć, na szelest jego kusicielski uszy zaplombować po Ulissesowsku i uciec...
W tem oczy... oczy co tylu zgubiły ludzi... padły na ów papier, a raczej na owe zwitki, których część
Strona:PL Kraszewski - Dziennik Serafiny.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.