Strona:PL Kraszewski - Dziennik Serafiny.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

Było już nieco późno, słońce znikło za górami, odwróciłam się patrząc na drogę, w tem czuję się porwaną... Chcę krzyknąć, usta mi zasłania batystowa chusteczka... Ten gbur Oskar chwyta mnie na ręce i niesie. Zkąd mu się siły wzięły? nie wiem.
Nim mogłam oprzytomnieć, siedziałam w powozie, który czekał widać o kilkanaście kroków... rzuciłam się do drzwiczek, konie leciały galopem. Pan Oskar klęczał przedemną. Zaczęłam krzyczeć, nic to nie pomogło... jechaliśmy lasem głuchym... Wściekłość mnie porwała, szał... ale mi się ruszyć nie dał... znalazł siłę żeby mnie słabą... zmusić do posłuszeństwa... Całował po rękach.
Nie — tej sceny opisać nie jestem w stanie, strach, wstyd — ogarnęły mnię tak, że niemal straciłam przytomność. Powóz leci a leci, ja się wyrywam, na próżno... Coraz ciemniej na drodze, siły mnie opuszczają, błagam, proszę, daremnie. Mruczy coś niezrozumiałego... oczy mu błyszczą dziko jak u Kopeckiej... chwyta mnie — całuje... Nie jestem wcale do mdłości skłonną, ale w końcu, nie wiem, zdaje mi się żem osłabła... omdlała. Zatrzymano konie... znaleziono wodę do ocucenia mnie w strumieniu, w chwilę potem powóz leciał znowu...
Błaganie było próżne... Zajadły mój konkurent wbił mi na palec swój pierścień z brylantem... Nie