cać w nasze strony, po to, aby się ludzie litowali nademną i szydzili z tego szczęścia, jakie mi się dostało...
Przebiegliśmy Szwajcarję, Włochy, niewidziałam nic, oprócz własnego nieszczęścia mojego. — Odbiegła mnie ochota do życia... Zbrzydł mi ten tak piękny tutejszy świat... Dosyć czuć i widzieć go u boku, ażeby zapomnieć o reszcie.
Siedzieliśmy czas jakiś w Sorrencie, potem w Castallamare... teraz powróciliśmy do Neapolu. — Dokąd teraz pojedziemy? niewiem. — Daje mi się wieźć — nie sprzeciwia w tem, byleby podróż jak najmniej kosztowała, życie było jak najtańsze. — Nieszczęście nauczyło mnie jednego — uciekłam się do czytania, aby zapomnieć o tem co mnie nęka i otacza... Czytanie go gniewa... Muszę się chować z książkami... Jego zabawy są tak dziecinne, że mi wstyd. Nad brzegiem morza po całych dniach rzucał miedziaki chłopcom, którzy po nie nurka dawali. Często bardzo miedziaka zastępowała w papier uwinięta skorupka. Śmiał się, gdy lazaroniki łajali go i grozili...
Rozmowa z Janem, lokajem, nie mogę już powtórzyć o czem — najmilszem przepędzeniem czasu... Z nim jeszcze czasem się śmieje, ale i Jan w godzinach szału bywa pokrwawiony...
Strona:PL Kraszewski - Dziennik Serafiny.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.