Dopóki z nim jestem, słyszę go — chwytam jego słowa, zdaje mi się, że we mnie dokonywa się jakaś zmiana, przewrot jakiś — że się staję lepszą, żem szczęśliwszą i spokojniejszą. On na świat patrzy tak z wysoka, tak spokojnie.
Od niego idę potem do Mamy, i czuję słuchając jej, że znowu grzęznę w dawnem trzęsawisku, przez które brnęłam nieszczęśliwa całą młodość moją. Gdy on odjedzie, wszystko z nim zniknie... pokój duszy mojej zabierze z sobą...
Trochę dłużej jeszcze — a byłabym może pojęła ubóstwo, i przejednała się nawet z pracą... Biedna Mama! W jej wieku już to nawrócenie niepodobieństwem, a i ja — i ja — gdy go tu nie stanie... znowu do dawnych pojęć powrócę...
Los mi i tych kilku chwil spokoju pozazdrościł. Zrana postrzegłam posłańca... Zdawało misię, i to mnie przeraziło — że był kimś z Herbur towa... Potem, gdy mi nic nie przynoszono, uspokoiłam się. O dziesiątej poszłam do Mamy... Siedziała, jak zwykle w fotelu, a na kolanach miała list rozłożony.