Strona:PL Kraszewski - Dziennik Serafiny.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jego Excellencja — dodał — ma słuszność...
— Mówmy inaczej — rzekłam — nie lubię tej ironii — ona boli...
— Gorzej daleko, ironia życia! — odparł smutno, — ale są boleści zdrowe i zbawienne, są obowiązkowe...
Szliśmy tak nie wiedząc może, iż idziemy... ręka w rękę... Przestąpiliśmy próg pokoju, zbliżyliśmy się do kolebki, pokrytej niebieską zasłoną. Staś w niej spał z rączętami pod głową, bo go spowijać nie wolno... Stanęliśmy nad nim zamilkszy, aby mu snu nie przerywać... ale dziecię czuje ludzi... Natura dała mu instynkt, cudowny... zachowawczy... Zamknięte jego oczy, patrzą... Snać poczuł zbliżenie się moje, i podniósł główkę i oczy otworzył, i uśmiechnął się jeszcze na pół ziewając, a rączyny podniósł ku nam...
Staś go zna dobrze i lubi... Jakże się to stało, że nim ja pochwyciłam go na ręce — on wziął i przytulił do siebie, a pocałowawszy w główkę, oddał mi go z uśmiechem... Stasiek objął mnie rączkami...
Odwróciłam się — jego nie było...
Do obiadu przyszedł Radca sam...
— Kochana pani wie zapewne o wyjeździe pana Opalińskiego, dla nas to szkoda niewypowiedziana! Nie łatwo go w zarządzie majątków zastąpić... Ale