Dziś już powinszowałyśmy Józi, zaniosłam jej bukiet. Zdaje mi się, żem ją sobie nim zjednała, uściskała mnie serdecznie, i bez tych żartów niedorzecznych z moich lat osiemnastu... Zgadłam, że bukiet mój przyda się do zamaskowania innego. Tajemniczy ów z białych kamelij i fijołków uwity... przeleciał przez płot ogródka, niewidzialną ręką rzucony pod nogi ubóstwianej... Panna Ropecka n’y voit que du feu... Huzar wynagrodzony zostanie wdzięcznem a łzawem wejrzeniem. Józi to nie kosztuje nic, bo jej czarne oczy zawsze jakby we łzach pływają... Ja jej oczów tych nie zazdroszczę... Słowo daję, jak mamę kocham... Moje niebieskie głębiej sięgną, gdy zechcą... Patrząc na siebie w zwierciedle, kiedy zrobię takie oczki, jak mama czasem umie... kiedy przymrużę powieki... kiedy się tęskną osłonię tajemnicą... czuję że gdybym była mężczyzną... to bym od takiego wejrzenia oszalała!
Cóż z tego! Oni wprawdzie szaleją na chwilę, ale, jak mama powiada, nigdy, nigdy im wierzyć nie można... Trzeba ich trzymać surowo... Ja to sobie z góry zapowiadam...
Z powodu jutrzejszych imienin Józi M.. i drugiej tegoż imienia Pepi Baronównej... a razem świętego
Strona:PL Kraszewski - Dziennik Serafiny.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.
Dnia 18. Marca.