Strona:PL Kraszewski - Dziennik Serafiny.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.

słonione — ma to być de rigueur... Siądę w kątku i cieniu. A! co za męka... jak mi to cięży...



Dnia 17. Października.

Józi wieczór był bardzo świetny... Przyjechałam troszkę późno, ojciec mi towarzyszył... Dużo osób było już w salonie, gospodyni pospieszyła naprzeciw mnie, szepnęłam jej zaraz, aby przez litość posadziła mnie w ciemnym kątku. Widziałam, jak Józia spojrzawszy na moje brylanty, oniemiała, poczerwieniała, zmięszała się. Panie otoczyły nas zdala ciekawem kołem. Słyszałam szepty... uciekłam co prędzej na kanapę... Twarz mnie paliła strasznie... Józia zapoznała mnie ze starą jakąś baronową, koło której usiadłam, i ta szczęściem rozpoczęła zaraz rozmowę, o ogromnem gorącu w salonie... Z początku nie widziałam nic, potem, powoli odzyskałam zimną krew... Nieustannie mi kogoś przedstawiano, Józia, jej mąż, mój Ojciec, przyprowadzali przedemnie czarne fraki i białe rękawiczki, nadawali im jakieś nazwisko, i po kwandransie rozmowy, znajomy nieznajomy znikał mi w tłumie... Byłam w największym kłopocie, aby mi się te znajomości tu z nieprezentowanemi nie pomięszały...