mem życiem władała, może dlatego, żem ja silniejszą wolą, nigdy cugli przeznaczenia chwycić nie umiała...
Wyszłam do niego zwolna, zamyślona, poważna, jakbym nie wiedziała wcale, o co idzie. Stał jak winowajca... poglądając ku mnie bardzo pokornie, błagająco. To mi się podobało...
Przywitałam go frazesem o pogodzie. Zmięszał się.
— Pani, rzekł po chwili — nie jest jej tajnem z czem przychodzę — idzie o szczęście moje, o los... Nie pochlebiam sobie, bym zasłużył na to, poco śmiem sięgnąć — ale mam nadzieję, że potrafię tę ofiarę wdzięcznością i poświęceniem całego życia opłacić...
Ani nie wiem jak, ani dlaczego się to stało — wyciągnęłam mu rękę, milcząc — porwał ją i pocałował.
— Siadaj pan, rzekłam — mam pewne warunki.
— Nie potrzebujesz pani ich wymieniać, podchwycił. Ślepo się piszę na nie... na wszystko, czego pani zażądasz, a raczej co rozkażesz. Z mej strony jest tylko jedna prośba... aby ślub mógł się odbyć jak najrychlej.
Zmilczałam już.
— Jednakże moje warunki — dodałam.
Strona:PL Kraszewski - Dziennik Serafiny.djvu/277
Ta strona została uwierzytelniona.